¡Hala Madrid! czyli Gosia na stadionie

Gosia

W Madrycie nie byłyśmy same. To jest bardzo istotna część naszej opowieści. No bo jak pogodzić zwiedzanie, gdy dwie dziewczyny mają ze sobą kolegę, w dodatku zagorzałego fana piłki nożnej? Dla którego najważniejszym celem jest oczywiście stadion Realu Madryt? Trzeba było pójść na kompromis. I Gosia stała się jego ofiarą.

¡Hala Madrid! czyli kobieta na stadionie

Nigdy tego nie planowałam. Nigdy nie interesowałam się piłką nożną, mogłam zhańbić się mówiąc, że nie wiem ilu jest zawodników na boisku (bo nie wiedziałam, no co…). Oczywiście wiedziałam kim jest Rolando, Błaszczykowski czy Lewandowski, ale nigdy nie płakałam tęsknie do ich zdjęć i nie marzyłam o tym, by ich zobaczyć. „Piłka nożna sportem narodowym!” Musicie mi wybaczyć, dla mnie sport to joga (wdech, wydech, wdech, wydech).

Jeszcze przed wyjazdem Jakub zagadywał: „Trzeba pójść na stadion, koniecznie!”. Nie zwracałam na to uwagi aż do pewnego czasu, gdy jeden z moich znajomych napisał do mnie z pytaniem: „jak będziesz w Madrycie pójdziesz na Santiago Bernabéu? Czekam na zdjęcia!”. Wtedy zdałam sobie sprawę, że to nie żarty. Trzeba się czasami przekonać do pewnych rzeczy, dlatego luźno rzuciłam: „Kuba, idę zwiedzać z Tobą!” Jego wzrok zdziwienia był niezapomniany. Zresztą mieszkając teraz obok dość sporego stadionu, średnio co dwa tygodnie słyszę krzyki, ochy i achy. Czas sprawdzić o co w tej szopce chodzi.

Wiktoria nie dała się przekonać, więc zostałam sama na polu bitwy. Drugiego dnia w Madrycie (o pierwszym możecie przeczytać tutaj), z samego rana, jechaliśmy metrem z sennymi twarzami, by po 15 minutach usłyszeć nazwę stacji „Santiago Bernabéu”. Wiecie, że poczułam nawet coś w rodzaju podekscytowania? Dajmy się ponieść piłkarskiej fali! Pierwszy raz na profesjonalnym stadionie!

Sam jego budynek znajduje się w dzielnicy zwanej „Nuevos Ministerios”, na pierwszy rzut oka prawie jak warszawski Mordor. Pogoda za piękna nie była, chmury szare, zbierało się na deszcz, słońca jak w Kadyksie nie uświadczysz. Wychodząc ze stacji metra powiało chłodem, dookoła wysokie szklane domy i… szara bryła. Tak, wielki budynek stadionu i tyle. Możecie mnie teraz znienawidzić.

Szybko znaleźliśmy kasę, z moim wzrostem (152 cm) ledwo widać mi było czubek głowy, płacąc kartą nie widziałam za bardzo terminala, więc mogłam oddać nerkę, nawet o tym nie wiedząc… Cena biletu na szczęście była mi wcześniej znana, oddałam 25 euro w ciemno, nie mając pojęcia na co się piszę. Do ręki oprócz biletu wciśnięto mi cały plik ulotek, i był też plan zwiedzania (pełna profeska), znaleźliśmy odpowiedni „gate” i… ruszamy w podróż!

Pierwszym etapem było to, co dla mnie powinno być na końcu, jako wisienka na torcie: panorama boiska. I tutaj opadła mi szczęka. Boisko jest OGROMNE! Współczuję piłkarzom, że muszą biegać tam i z powrotem… i zazdroszczę kondycji. Nie obyło się bez pamiątkowych zdjęć: ja robiłam Kubie, Kuba mnie, selfie samemu, selfie razem, nawet jakiś przypadkowych Włochów poprosiliśmy też o pstryknięcie jednej fotki. Jak się bawić, to się bawić!

IMG_5559
Gosia i stadion
IMG_5476
Ale muszą się nabiegać!

Idąc za tłumem (szczególnie podobali mi się mężczyźni, którzy mieli minę jak w krainie zabawek) dotarliśmy do części wystawienniczej. Bingo! Historia, czyli piłka nożna w pigułce. Od najstarszych korków, po piłki, koszulki i oczywiście nagrody i puchary. Mnóstwo interaktywnych atrakcji, nasze selfie z Jakubem jako część wielkiego kolażu, można było obejrzeć krótki film i poczuć się jak w kinie, poczuć tą piłkarską atmosferę. Zaczęłam powoli się wkręcać!

Po drodze mogliśmy zrobić sobie zdjęcie (albo raczej nie „mogliśmy”, tylko zostaliśmy lekko przymuszeni) z Ronaldo albo z Sergio Ramosem, technika blue/green screen, nie wiesz co się dzieje, ustawiają Cię jak chcą (a na końcu okazuje się, że Ramos Cię przytula, hit). Wychodząc z części „muzealnej” możesz się posilić kupując hot doga, a wielkie drzwi prowadzą Cię na trybuny. Przez chwilę też możesz odsapnąć, co też uczyniłam, bo na kilka minut wyszło słoneczko ale Kuba ciągnął mnie dalej do…

ławki rezerwowych! Tak, jedyna, niepowtarzalna okazja by posadzić swoje zacne cztery litery na tym samym fotelu (swoją drogą bardzo wygodnym) co gwiazdy Realu Madryt. Przy okazji można obejrzeć boisko z bliska, robisz to przez dość długi czas, bo żeby poczuć się jak futbolista podczas oczekiwania na swoją kolej, musisz swoje odstać… w kolejce! Kuba czatował na miejsce, a ja podziwiałam gołębie, które upodobały sobie murawę. Nie dziwię im się, jest perfekcyjna 🙂

IMG_5564
Zbliżaliśmy się do ławki rezerwowych…

Tajemniczy korytarz (dziwiłam się ludziom dlaczego robią sobie w nim zdjęcia… no tak, tędy piłkarze wychodzą na boisko) prowadził nas do najbardziej skrytego miejsca na stadionie. Tak, do szatni! I tutaj już wybuchnęłam śmiechem, bo rzeczywiście, fajna szatnia, nie powiem, też bym chciała mieć w pracy szafkę z własną fotografią, ale na boga, ludzie, robicie zdjęcia KIBLA? Choć jacuzzi jest niczego sobie. Szatnia drużyny gościnnej była już całkiem zwyczajna (nie jest to, przepraszam, dyskryminacja?).

IMG_5497
Słynne szafki!
IMG_5499
Nie chciałam być gorsza od innych…

Byłam już lekko zmęczona, głodna i czułam, że powoli zbliżamy się do końca naszej wyprawy. Kuba mi powiedział, że przed nami jeden z najważniejszych punktów programu. Ja naiwna, myślałam, że najważniejsze jest boisko! A to po prostu sala prasowa (lub też Press Room, ładniej brzmi). Okazała się być dość sporą salą, gdzie na środku ustawiała się kolejna kolejka. Tym razem do stołu, przy którym siedzi trener i zawodnicy podczas konferencji prasowej, można poudawać, że odpowiada się na pytania a dodatkowo w telewizorach, które są porozwieszane po sali, można siebie zobaczyć! Ach, te męskie zadowolone twarze! Każdy przez chwilę mógł poczuć się gwiazdą (ale dziwnym trafem żadna kobieta tam nie zasiadała…).

Tym razem na pewno zbliżaliśmy się do końca. Oczywiście do oficjalnego sklepu, z tysiącem gadżetów za tysiące euro. Chcieli nas zgarnąć do klubu Madrinista, mimo mojego usilnego tłumaczenia bardzo miłej Hiszpance, że jesteśmy z Polski i zniżka na mecze przez cały rok niewiele nam da (dla tej Pani nie miało to większego znaczenia). Kuba w sklepie chciał trochę pobuszować, ale moja cierpliwość powoli się kończyła, biorąc pod uwagę, że Wiktoria zdążyła już dotrzeć pod stadion i tuptała nogami z zimna. Bez śniadania. A była 13:00.

Podsumowując: planowałam spędzić na stadionie maksymalnie półtorej godziny (no bo co tam można zwiedzać), zajęło to nam prawie trzy. W 180 minut nadrobiłam całą swoją wiedzę na temat piłki nożnej, siedziałam w miejscu o którym marzą tysiące i zobaczyłam sekretne miejsca stadionu. Całkiem nowe doświadczenie – i szczerze mówiąc – nie żałuję. Teraz czas wybrać się na mecz!

Ale, ale… była mowa o kompromisie. Jakub musiał też się trochę poświęcić. O tym za niedługo…

PS. Za zdjęcie z przytulańcem Ramosem chcieli ode mnie 13 euro. Grzecznie podziękowałam, mam za to paellę i dwie butelki wina. A Wy, co byście wybrali?


Dodaj komentarz