Lizbona, czyli gwar i tramwaj

DSC_0699
A co to? Dowiesz się dalej…
Gosia

Po pysznej kolacji, spacerując po uliczkach Lizbony, delektując się tą piękną chwilą… mogliśmy zaobserwować niezły biznes. Chyba wyglądamy na bogatych turystów, bo dostaliśmy niezliczoną ilość propozycji kupna marihuany. „Hasz, hasz, hasz?”, na każdym rogu oczekiwała nas niespodzianka – niestety, źle trafili. Nie daliśmy im zarobić 🙂

W hostelu padliśmy jak muchy, niektórzy wcześniej, niektórzy wraz z pierwszymi promieniami słońca. Śniadanie (standardowe jak na hostelowe warunki, czyli płatki i tosty z dżemem) zjadłyśmy w międzynarodowym towarzystwie i szybko chciałyśmy się wymknąć, bo za rogiem… Starbucks! Jesteśmy fankami, i na nasze nieszczęście w Kadyksie nie ma naszej ulubionej sieciowej kawiarni, a marzyła nam się dyniowa kawa, przez cały październik. A tutaj, w Lizbonie, była na wyciągnięcie ręki, 5 minut od naszego noclegu. Korzystając z godziny wolnego, postanowiłyśmy wykorzystać okazję. Już z torebkami w rękach, gotowe do wyjścia… naszych dwóch kolegów z Włoch postanowiło iść z nami. Bo też brakowało im dobrej kawy!

W drodze dowiedziałyśmy się, że we Włoszech Starbucks nie istnieje. Po prostu włoska kawa jest tak dobra, że amerykańska sieciówka tam wymięka! Oczywiście Gosia-detektyw musiała sprawdzić tą informację… rzeczywiście nie ma, ale w przyszłym roku planują otworzyć ponad 200 kawiarnii. Inwazja nadchodzi!

IMG_5102

Cel naszego spaceru znajdował się w samym centrum miasta, przy pięknym dworu. Zaczaiłam się jak kot na stolik na zewnątrz, w słoneczku (bo jak pamiętacie, poprzedniego dnia było zimno i burzowo). Siedząc, rozmawiając o Polsce i Włoszech, z kawą w kubku z dekoracjami bożonarodzeniowymi (tak, spóźniłyśmy się, oferta jesienna uciekła nam sprzed nosa), spędziłam jeden z milszych poranków mojego życia. Uwierzcie mi, tak niewiele trzeba!

IMG_5104Katedra?

Trzeba było jednak przestać się lenić i wyruszyć w piękne zakątki Lizbony. I muszę przyznać, że… nienawidzę zorganizowanych wycieczek. Z całym szacunkiem, ale nasz przewodnik trochę nie ogarniał tematu. Zaprowadził nas do jakiejś katedry, weszliśmy do środka, ktoś nam kazał usiąść i nic. Każdy rozglądał się dookoła, patrzył co kto robi, ale byliśmy w kropce. Nagle ktoś z naszej grupy wstał i cała wataha poszła za nim… Ale super, pomyślałam. Przetuptaliśmy pod budynek parlamentu, pod pałac São Bento, gdzie podobno dawno temu w środku przebywały osoby dotknięte zarazą… Super, podziękuję za wejście. I tak byśmy się nie dostali do środka, bo budynku strzegło dwóch strażników, którzy bardzo chętnie robili sobie zdjęcia z turystami. Oczywiście nie zmieniając wyrazu twarzy. Niewzruszenie totalne.

 

Dalej, dalej, dalej… Pod górkę, pod górkę… W pewnym momencie nasz przewodnik kazał nam pilnować swoich toreb i plecaków. Zadrżałam, jestem strasznym panikarzem. Kiedy jechałam do Pragi, i wyczytałam w przewodniku, że czeska stolica uchodzi za stolicę kieszonkowców, non-stop pilnowałam swojej torebki, co czasami doprowadzało mnie do szału. Ale tym razem miałam malutką torebkę na wszystkie dokumenty, bo Jakub był tak miły i wszystkie moje klamoty nosił w swoim plecaku 🙂 Dotarliśmy do fajnego puntu widokowego, słoneczko grzało… Jak jaszczurka się wygrzewałam, nie sądziłam, że jeden dzień pochmurnej pogody doprowadzi mnie do takiego stanu! Mieliśmy krótki odpoczynek a następnie…

IMG_5204

… dotarliśmy do „typowego” obrazka z Lizbony, czyli do uliczki z żółtym tramwajem. Z racji mojego małego wzrostu, nie mogłam zobaczyć dlaczego na ulicy zrobił się zator, ale gdy już udało mi się przepchnąć musiałam zrobić sobie zdjęcie. I Wiktorii. I Jakubowi. I Ekwadorczykowi. I… udało się przedrzeć dalej. Teraz dopiero wchodziliśmy w ścisłe centrum, w uliczki pełne sklepów, ciastkarni z pastéis de nata i punktów z pamiątkami. Niestety, czaiło się też wielu żebraków, którzy zaczepiali na każdym kroku i byli bardzo nachalni.

 

Chmura znowu się odezwała i schowaliśmy się w starym kościele São Domingos. Po chwili jednak znowu wyszło słońce i mogliśmy pójść do mojego ulubionego miejsca w Lizbonie, Praça do Comércio. Spodobało mi się wszystko, przestrzeń, architektura i… rzeka Tag, która prawie wpływała na ten plac. Pięknie! Do tego to cudowne słońce… Zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcia i dostaliśmy czas wolny.

 

Jakub jest wielkim fanem piłki nożnej (dzięki czemu znam więcej zespołów i wyników meczów niż kiedykolwiek) i bardzo chciał pojechać metrem (które uwielbia, zresztą ja też) pod stadion jednej ze swoich ulubionych drużyn – Sporting. Nigdy nie byłam fanką stadionów, no ale… metro… Zabraliśmy się większą grupą i w drogę. Pooglądaliśmy, wróciliśmy i zachciało nam się… kawy, jak zawsze. Dzięki TripAdvisor (nawiasem mówiąc, moja ulubiona strona ostatnimi czasy), wyszukałam kawiarnię „Manteigaria”, w której produkują pyszne (podobno) pastéis de nata. Gosia-przewodnik zaprowadziła wycieczkę na miejsce i oczywiście.. kolejka! Skoro tyle osób czeka, by zjeść malutkie ciastko, coś musi być na rzeczy. I rzeczywiście, było przepysznie! Tyle radości za jedno euro… i pyszna kawa. Zjedzone na stojąco, przy barze, w tłumie, z twarzą wlepioną w szybę, za którą produkowali owe pyszności. I kupowali je wszyscy – młodzi, starzy, turyści, miejscowi… Magia jednego ciastka!

 

Nasza kolacja już nie była taka portugalska jak poprzedniego dnia. Skorzystaliśmy z bezpiecznej opcji i poszliśmy po prostu do McDonalda. A tutaj niespodzianka – zamiast frytek czy sałatki, do zestawu możesz dobrać sobie zupę 😉 Ciekawe kiedy taka opcja będzie dostępna w Polsce, przecież Polacy uwielbiają zupy! A, i przerzuciłam się na język angielski przy zamawianiu. Szkoda nerwów 😀

Ostatni dzień, wizyta w dzielnicy Belem. Po kilku godzinach snu, dla jednych ten dzień okazał się strasznie ciężkim dniem 😉 Ale ostatkiem sił dotarliśmy do autokaru. 20 minut drogi i wysiadamy! Naszym oczom ukazują się… tłumy turystów i tłumy namolnych sprzedawców wszystkiego co popadnie. Kij do selfie? Okulary przeciwsłoneczne? Chusta? Co tylko chcesz! Trzeba było tylko trochę przed nimi uciekać, inaczej okulary zostały włożone Ci na nos, chusta na plecy a kij wciśnięty do ręki. Kilka minut pod wieżą Torre de Belém i szybkim marszem przeszliśmy pod najpiękniejszy pomnik, jaki kiedykolwiek widziałam. Padrão dos Descobrimentos – czyli Pomnik Odkrywców – przedstawia ważne postacie z okresu wielkich odkryć geograficznych, m.in. Henryka Żeglarza czy Vasco da Gama. Biały kamień, w pełnym słońcu, nad błyszczącą rzeką – cudo! Mogłabym tam siedzieć i siedzieć… Jednak czasu było bardzo mało. Dostaliśmy 2 godziny na zwiedzenie dalszej części dzielnicy. Po drugiej stronie ulicy widać było Mosteiro dos Jerónimos, kilka fotek i lecimy dalej bo… w brzuchu burczy, jak zawsze! Na głównej ulicy znaleźliśmy Starbucksa, McDonalda i tradycyjną ciastkarnię, podobno najlepsze pastéis można znaleźć właśnie tam!

 

Jako, że czasu było mało, poszliśmy ponownie do „króla” amerykańskich fast foodów. Powiem Wam, że dawno nie widziałam TAKIEJ kolejki w McDonaldzie. Tam chyba było z milion ludzi! Głównie turyści, rodziny z dziećmi… Ostatni raz widziałam taki tłum na dworcu centralnym w Warszawie, po koncercie Eda Sheerana (co mnie wtedy w ogóle nie zdziwiło). Dopchaliśmy się do zamówienia, szybko zjedliśmy i na pożegnanie – szybka kawa w Starbucksie (znowu się sobie nie dziwię). A w środku… choinka! Pierwsza w tym roku! Wystrój tej kawiarnii był tak uroczy, że żałowałam, że miałam tylko 10 minut do odjazdu… W autokarze dzięki uprzejmości naszych włoskich znajomych, mogłyśmy spróbować „tych” oryginalnych pastéis de nata (bo kolejka do nich była równie duża, jak do McDonalda). Razem z Massimiliano i Wiką stwierdziliśmy, że te poprzedniego dnia były o wiele lepsze! Polecam się jako przewodnik!

 

Oryginalne pastéis i Wika z choinką

Podróż powrotna odbyła się już bez fajerwerków, wszyscy zasnęli jak dzieci.

Refleksja: 

Miałam kilka razy niedosyt po wizytach w różnych miastach – czy to europejskich czy polskich. Ciągnie mnie zawsze do Gdańska, do Warszawy czy do Budapesztu (w którym jestem zakochana po uszy). Teraz do tej listy dołączy jeszcze Lizbona. Dobrze, że tak często są promocje na bilety lotnicze, bo bez tego tylko siąść i płakać!

PS. Na czele całej listy zawsze i niezmiennie będą moje ukochane Katowice. Taka ze mnie śląska wariatka!


2 myśli w temacie “Lizbona, czyli gwar i tramwaj

Dodaj komentarz